Tydzień z Internet Standard

Zadziwiająca jest niechęć publicznych spółek do ujawniania ważnych dla akcjonariuszy informacji. O co tu chodzi?

Pytanie retoryczne. Chodzi o pieniądze. Szybkość dostępu do informacji, możliwość uprzedzenia rywali, innych graczy giełdowych, to zawsze procentowało. Mniejsza o dziennikarzy, którym nikt nie ma obowiązku ułatwiać życia, ale co z inwestorami? Czy mają wykładać pieniądze i kontentować się oficjalnymi komunikatami, które o sprawach naprawdę ważnych mówią na ogół niewiele. Nie wspominając już o komunikatach prasowych, tak ubarwionych przez speców od PR, że liczy się na ogół 1/5 zawartości. Jedna z dużych firm zastosowała w ostatnim czasie niezwykle ciekawy manewr. Zorganizowała konferencję prasową, rozdała materiały dziennikarzom i... poprosiła o niepublikowanie informacji, do czasu „oficjalnego wprowadzenia produktu na rynek”. Czym w takim razie jest konferencja prasowa? Chociaż przedstawiciele wspomnianej firmy byli śmiertelnie poważni, to była to albo kpina, albo „grubymi nićmi szyta prowokacja”, obliczona na to, że wszyscy dziennikarze natychmiast zaczną przez telefony komórkowe nadawać „rewelację” do redakcji. Nie uczynili tego. Albo chwyt nie zadziałała, albo też prośbę potraktowano poważnie.

Spółki giełdowe teoretycznie wypełniają ustawowe obowiązki informacyjne, ale skrzętnie kryją fakty naprawdę istotne. Niedawno dwa poważne przedsiębiorstwa z rynku IT - oba są spółkami giełdowymi - nie mogły się porozumieć co do dawno zaplanowanej transakcji a przedstawiciele obu stron odsyłali zainteresowanych tym faktem do oficjalnego komunikatu. Po pierwsze: dlaczego inwestor ma czekać a nie dowiedzieć się od razu o co chodzi, jeżeli rozmawia z przedstawicielem firmy, który na pewno jest upoważniony do udzielania ważnych informacji. Firma jest publiczna i teoretycznie nie powinna mieć nic do ukrycia. Po drugie z oficjalnego komunikatu wynika, że nabywca w tej transakcji nie zgadza się wydać mniej na przedmiot zakupu, czemu zbywca, można być więcej niż pewnym, powinien być rad. Rzetelność nabywcy budzi podziw, tylko inwestorzy giełdowi, ludzie szczwani i nieufni, nie uwierzyli w to i zaczęli szeptać, że nabywca poszedł po rozum do głowy i zorientował się, że przedmiot umowy być może dostanie za kwotę trzykrotnie niższą niż została umówiona.

Pewien poziom hipokryzji nieodzownie stanowi część naszej codzienności i faktycznie wszyscy to akceptujemy. W biznesie trochę trudniej przejść nad tym do porządku dziennego - chodzi przecież o ciężko zarobione pieniądze. Informacja tak długo będzie dawała przewagę nad innymi, dopóki wszyscy nie będą mieli do niej faktycznie równego dostępu. Komunał? Tak. Ale wniosek jest taki, że ci którzy mają możliwość uczynienia życia biznesowego całkowicie przezroczystym nie robią tego. Wiedzą, że dostęp do informacji daje przewagę i nie chcą z tej przewagi zrezygnować. Ich działania nie są zapewne sprzeczne z żadnymi ustawami i żaden sąd by ich nie skazał, ale wbrew idei równego dostępu do informacji na pewno. Kim zatem są inwestorzy? Stadem owiec do strzyżenia? Oczywiście nikt ich nie zmusza do kupowania akcji.

Krucjata w imię uczynienia gospodarki całkowicie przejrzystą jest śmieszna i nikt w niej udziału nie weźmie. Lepiej poinformowani zawsze korzystali, jak w słynnej historii narodzin fortuny i potęgi Rotschilldów. Tak było, jest i będzie. Ale nie jest to przyjemna właściwość otaczającego nas świata. Przypomina się film „Jerry MacGuire”, którego bohater pod wpływem silnego doznania wystąpił z propozycją naprawy stosunków w branży, której był przedstawicielem. Oparcia jej na honorze, uczciwości i temu podobnych przejawach dziecinności. Bohater swoje postulaty nawet spisał i rozesłał wewnętrzną pocztą do współpracowników. Koledzy ściskali mu dłonie, wzruszone panie nawet płakały. Dostał rzęsiste oklaski a następnego dnia wymówienie. Mimo to film skończył się happy endem. Ah, to Hollywood.