Zaległości w ruchu

Moja znajoma zwróciła mi uwagę, że byłam w Kijowie i nie napisałam o tym ani słowa. Ma rację. Nie napisałam i prawdę mówiąc nie wiem, dlaczego. Może dlatego, że wcale nie chciałam tam jechać, ale mi kazali.

Była to, od upadku muru berlińskiego, moja pierwsza wyprawa na dziki wschód i zachowałam się dokładnie tak, jak w czasach, gdy mieszkałam w Atenach, zachowywali się Grecy jadący do Polski: to znaczy spodziewałam się, że zobaczą coś na podobieństwo Tirany czy Sofii, a zobaczyłam cywilizowane i europejskie miasto, w którym w dodatku są równe i czyste chodniki, w przeciwieństwie do Warszawy.

Pierwsze zdjęcie, jakie zrobiłam, to był sklep z bentlejami, co już w świetle faktu, że w Polsce zdaje się bentleje były dwa, (z czego jednym wożony był pan Guzowaty starszy, a drugi należał do słynnego lobbysty, przebywającego obecnie na wczasach w Stalowej Woli), robi wrażenie. Kolejne wrażenie zrobiła na mnie cena czereśni, która sięgała jakichś 20 złotych za kilogram, a był szczyt sezonu. Potem zagłębiłam się w butiki z ciuchami marek, o jakich jeszcze długo nie usłyszymy w Polsce, bo nie jesteśmy dość perspektywiczni (tak powiedział mi pan dyrektor ds. międzynarodowych słynnej luksusowej marki Hermes, kiedy go pytałam, dlaczego nie ma sklepu w Polsce, a w Rosji są cztery).

W Kijowie urzekły mnie mozaiki z bizantyjskich czasów i bary z ukraińskim jedzeniem. Amerykańskie knajpy stoją puste, do włoskich też kolejki nie stoją. Tłumy wchodzą i wychodzą z restauracji, które dają ukraińskie jedzenie. Formuła jest samoobsługowa, a jedzenie poczynając od sałatek, przez zupy (barszcz zielony to zupa szczawiowa!), przez pierogi, placuszki z gęstą śmietaną i kaszę gryczaną. Wszystko prawdziwe i miejscowe. Ukraińskie japiszony wychodzące na lunch jedzą ukraińskie jedzenie, a nie cesar salad czy mozarellę z pomidorami. Też jadłam placuszki serowe i barszcz ukraiński. I mozaiki i ukraińskie jedzenie nasunęły mi podejrzenie, że ukraińska identyfikacja narodowa jest dużo głębsza, niż możemy z polskiej historycznej perspektywy przypuszczać. Mówiąc szczerze zostałam w Polsce wyedukowana, że Ukraina jest w zasadzie polska, a ich kultura i język to ludowa odmiana polskiej kultury, co obrzydliwie świadczy o polskiej megalomanii. Na szczęście krótki pobyt w Kijowie szybko leczy z takich bzdur.

Reszta jest podobna do Warszawy. Ceny mieszkań te same, pieniądze potrzebne, żeby nie umrzeć z głodu też. W centrach handlowych mniej ludzi, rzeczy w sklepach podobne, tylko droższe. Nie za dobrze jest z księgarniami, których po prostu nie znalazłam. Znaczy znalazłam jedną, ale nie było w niej książek. Wcale się nie dziwię. W czasach gwałtownych przemian gospodarczych ci, którzy mają na książki, nie mają czasu czytać, a reszta, która ma mnóstwo czasu, nie ma na książki. U nas jest tak samo. Jako statystyczny Polak czytam niecałą książkę rocznie, wliczając w to podręczniki szkolne. A na całym polskim rynku wydawniczym jest 5 razy mniej tytułów niż na przykład we Włoszech. Dlatego, kiedy wchodzę do włoskiej księgarni, usiłuję kupić tam wszystko, a kiedy wchodzę do naszej, po godzinie mam w ręku dwie książki i długo się zastanawiam, czy chcę, również ze względu na cenę. O tym, skąd się biorą ceny polskich książek, napiszę innym razem, bo to też ciekawe.

Nawyk czytania jest nawykiem niezdrowym, dekadenckim i za komunizmu był czynnością zastępczą. Ja sama o mało nie zostałam intelektualistą tylko dlatego, że dorastałam w małym miasteczku i poza czytaniem nie było tam nic do roboty. Dlatego czytanie na Ukrainie nie jest chyba zjawiskiem masowym. Zresztą gdyby było, to by tam były gazety, a nie ma. Niby jakieś są, ale zjawiskowy jest fakt, że nie ma tam ani jednego ogólnokrajowego dziennika. Jeśli ktoś zna drugi taki kraj, niech da znać. Miejscowy kolega, który służył mi za przewodnika po ukraińskiej rzeczywistości, tłumaczył, że ogólnokrajowych gazet nie ma, bo kraj jest tak duży, że trzeba by drukować w kilku miejscach jednocześnie. No, przy odrobinie komputerów dałoby się to zrobić. Ale problem jest głębszy, bo na Ukrainie nie ma ogólnokrajowej sieci dystrybucji prasy. Dystrybutorów jest wielu, każdy ma po kilkaset do kilku tysięcy punktów i nikt nie jest w stanie nad tym zapanować. Fakt ten publikuję w nadziei, że ktoś w Ruchu to przeczyta i przemyśli.

W świetle planowanej prywatyzacji Ruchu, najzabawniejszej sieci kolportażowej w Polsce, która na sprzedawaniu gazet z marżą 37 % nie jest w stanie zarobić i ma stratę, proponuję przemyśleć głęboko ten fakt i przymierzyć się do zagranicznej ekspansji, bo z czymś na tę giełdę trzeba iść. Robię to w obronie interesów polskich drobnych inwestorów, którzy akcje Ruchu też kupią, bo kupują wszystko, a potem mieliby przykrą niespodziankę. Skoro na pytanie, ile jest punktów sprzedaży, Ruch udziela odpowiedzi, w której margines błędu sięga 10.000 punktów i nie jest w stanie wprowadzić gazet do punktów sprzedaży o określonej lokalizacji, bo nie wie, które to są, to może powinien zacząć jeszcze raz, od początku i zrobić to porządnie. Ukraina daje taką szansę.