Vinton Gray Cerf - Evangelist Google w Polsce!

3 kwietnia 2007 roku do Polski przyjechał Vinton Gray Cerf - wiceprezes i główny ewangelista internetu w firmie Google - uważany za jednego z ojców Internetu. Zapraszamy do obejrzenia wywiadu jaki przeprowadził z nim Computerworld.

Czy są jakieś zjawiska w Internecie, które w tej chwili jakoś szczególnie Pana martwią? Coś, czego Pan nie przewidział, a czemu dziś przygląda się Pan z niepokojem?

Bardzo niepokoją mnie ataki typu denial od service (DoS). Niepokoi mnie rozwój sieci typu botnets, składających się z milionów komputerów zombie. Naprawdę musimy zgromadzić siły, by odeprzeć ataki ludzi zarządzających tą masą zainfekowanych komputerów. To problem, którego rozwiązanie wymaga działania w wielu obszarach. Potrzebne są lepsze systemy operacyjne, które trudno jest przejąć, potrzebne jest szersze wykorzystanie oprogramowania umożliwiającego szyfrowanie transmisji, co z kolei uniemożliwia pewne rodzaje ataków, potrzebne są silne mechanizmy autentykacji, aby słabe hasła nie były łamane za pomocą ataków słownikowych, to naprawdę bardzo długa lista rzeczy, które możemy i powinniśmy zrobić, by sieć stała się bardziej odporna, wytrzymała i bezpieczna.

Czy jednak tym samym nie stanie się wolniejsza, bardziej zamknięta, pełna przeszkód uniemożliwiających ludziom swobodne korzystanie z jej zasobów?

Nie sądzę, by wprowadzenie tych wszystkich środków bezpieczeństwa szczególnie spowolniło działanie sieci. Sieć stanie się z pewnością bezpieczniejsza, a wszystkie te środki nie staną się dla niej nadmiernym obciążeniem. Po prostu należy o nich myśleć, by wprowadzić je w życie. Niektórzy ludzie się tym do tej pory po prostu nie przejmowali, bo po co zawracać sobie głowę zmianą hasła. Jeśli jednak kiedyś dysk padnie, bo ktoś przejął maszynę, to zaczyna się myśleć w dwójnasób o środkach bezpieczeństwa. To tylko kwestia zastosowania działających już mechanizmów.

Jak postrzega Pan tak naprawdę swoją misję w Google? Wyjaśnił Pan już, że jest Pan Głównym Apostołem Internetu, ale czym tak naprawdę się Pan zajmuje?

Moja praca ma wiele aspektów. Jestem jedną z publicznych twarzy firmy Google. Pomagam kształtować politykę korporacyjną. Po trzecie, pomagam kształtować polityki państw w stosunku do Internetu. Biorę udział w rekrutowanie nowych ludzi na uniwersytetach, stymuluję prowadzenie badań na uniwersytetach. Pracuję z inżynierami jako ta intelektualna, brzęcząca mucha. Wszystko to jest częścią mojej pracy jako Głównego Apostoła Internetu. Dostajemy tez mnóstwo propozycji od ludzi z całego świata piszących: "Patrzcie, wynalazłem właśnie coś cudownego i powinniście to ode mnie kupić, musimy to oceniać, więc spędzam część czasu próbując znaleźć właściwą w Google osobę, która mogłaby rzucić okiem na te propozycje".

Czy postawił Pan sobie jakieś konkretne cele do osiągnięcia? Jakieś kamienie milowe?

Myślę, że moja praca jest raczej pewnym procesem. Jak mam cały czas przekształcać Google - i nie jestem jedyną osobą, która się tym zajmuje - żebyśmy mogli tworzyć ciągle produkty i usługi, które dostarczane są użytkownikom na różne sposoby. Mamy teraz wszystkie te urządzenia mobilne i musimy dostarczyć mnóstwo nowych produktów i aplikacji, które mogłyby być na nich wykorzystywane. Te urządzenia są całkowicie inne niż laptopy i komputery stacjonarne. Musimy więc wypracować jakieś sposoby prezentowania usług i informacji za pomocą tej ograniczonej przepustowości, ograniczonych wyświetlaczy i klawiatur o ograniczonych możliwościach. Wszystko to jest częścią pracy Google, które polega na dostarczeniu możliwie wielu produktów na możliwie wiele sposobów.

Jest Pan przekonany, że rząd US popełnia błąd obcinając właśnie środki na badania podstawowe i informatykę. Ujmując to w kategoriach procentów Produktu Krajowego Brutto, ile pieniędzy powinno być wydawane na te właśnie cele? Jakie nakłady powinny ponosić kraje takie jak Polska, które nie grają dziś znaczącej roli w światowym rozwoju technologicznym i naukowym?

To dobre pytanie. Budżet Narodowej Fundacji Nauki (National Science Foundation) jest cały czas zwiększany. Przyczyny troski o fundusze dostępne na informatykę wynikają z obserwacji środków przeznaczanych na informatykę przez departament obrony, agendę, w której kiedyś pracowałem, Defence Advanced Research Projects Agency (DARPA). Problem polega na tym, że fundusze kierowane są na zastosowania, na aplikacje, a nie na badania nad infrastrukturą i jej rozwojem. Te interesy są w jakiś sposób sprzeczne. Myślę, że powinniśmy zwiększać środki na te badania, ale też, a może przede wszystkim zachęcać do badań nad odpornością sieci, jej bezpieczeństwem, bardziej bezpiecznymi systemami operacyjnymi, zachęcać do prac, dzięki którym będziemy w stanie powstrzymać ludzi próbujących przejąć kontrolę nad komputerami innych. Wszystkie te obszary zasługują na to, by poświęcić im więcej uwagi i wsparcia świata nauki. I tak naprawdę musimy przekonać osoby odpowiedzialne za nadawanie badaniom naukowym kierunku, że absolwenci studiów wyższych powinni być zachęcani do tego, by się na nich skoncentrować. Wielu ludzi koncentruje się tylko na pracy nad kolejnymi aplikacjami, dzięki którym mogliby założyć firmę i wejść w świat biznesu. To takie podejście z czasów internetowego boomu. Z czasem okaże się jednak, że po prostu nie dysponujemy infrastrukturą, na której wszystkie te nowe aplikacje mogłyby się oprzeć. Nie rozwiązaliśmy pewnych problemów, kiedy był na to czas.

Myśli Pan więc, że cały fundament jest za słaby czy też staje się za słaby?

Myślę, że sieć jest w gruncie rzeczy potencjalnie bardzo wrażliwa, co wynika w dużej mierze bezbronności głównych systemów operacyjnych. Inna kwestia to potencjalna możliwość przejęcia dużej ilości maszyn i wykorzystania ich do ataku. Musimy znaleźć jakieś sposoby, by zahamować te niekorzystne zjawiska zauważalne w sieci.

Ale czy jesteśmy w stanie ustalić jakiś benchmark, jakiś modelowy wzorzec wydatków wyrażonych jako odsetek PKB, które powinny iść na badania naukowe, co umożliwiłoby nam zrealizowanie tego celu? Czy mamy jakiś papierek lakmusowy, który powie nam, że jesteśmy na właściwej drodze?

Nie sądzę, by postrzeganie tego w kategoriach wyłącznie finansowych było właściwym sposobem myślenia o tym problemie. Należy się zastanowić się nad tym, do prowadzenia jakich badań zachęcamy w tej chwili świat naukowy? Nie chodzi tam naprawdę o to, ile wydajemy, ale na co wydajemy, jakie zagadnienia stanowią w tej chwili przedmiot akademickich badań. W jaki sposób możemy skłonić naukowców do tego, by skupili się na tym, co będzie miało w przyszłości największy wpływ na dalszy rozwój. Nie sądzę, bym był w stanie podać wielkość pożądanych nakładów w dolarach, ale z pewnością mogę powiedzieć, że pewne obszary wymagają więcej uwagi niż inne.

Jak widzi pan rolę krajów takich jak Polska w światowych badaniach i rozwoju technologicznym? Wydaje się dziś, że jesteśmy zbyt mali, by odegrać jakąkolwiek znaczącą rolę...Jaka jest nasza rola?

Tak naprawdę wydaje mi się, że wielkość nie ma znaczenia. Znaczenie ma kreatywność. Statystycznie Polska ma zapewne tyle samo mądrych ludzi co jakikolwiek inny kraj - problem polega więc wyłącznie na tym, by zachęcić tych ludzi do pracy nad problemami, które naprawdę wymagają rozwiązania w danym momencie. Nie ma powodów, dla których Polska nie mogłaby być krajem, w którym któreś z tych ważnych rozwiązań zostanie opracowane. Nie skupiałbym się tak bardzo na wielkości czy środkach będących do dyspozycji na głowę mieszkańca itp. Chodzi raczej o to, jak znaleźć bystrych ludzi, jak rozwijać ich potencjał po szkole średniej, jak zainteresować ich ważkimi problemami, które wymagają rozwiązania, i które ważne są nie tylko dla polskiej branży IT, lecz dla całego świata. Nikt nie ma monopolu na rynek i kreatywność. W konkursie pomysłów Polska ma takie same szanse jak inne kraje.

Kto jednak powinien określać, jakie problemy warte są rozwiązania?

W Google podchodzimy do tego inaczej. Świadomie zakładamy, że 20 proc. czasu naszych pracowników przeznaczone zostanie na swobodną pracę nad interesującymi ich problemami. Nawet jeśli inni w Google nie sądzą, że to jest coś istotnego, wolność prowadzenia badań na własną rękę jest dla nas ostatecznie korzystna. Efektem tej wolności jest ogromna liczba produktów, które może inaczej nigdy nie ujrzałyby światła dziennego. Musimy przyjąć za pewnik, że niektórzy będą mieli naprawdę interesujące pomysły, a inni nie, ale każdemu musimy dać szansę spróbować.

Z niechęcią podnoszę znowu kwestię finansową, ale pieniądze są potrzebne, jeśli chcemy dać naukowcom szansę zgłębiania własnych zainteresowań. Ktoś musi zapłacić za ich czas, za tą wolność. Może to nie muszą być ogromne sumy pieniędzy...

Oczywiście, trudno jest robić coś nie dysponując żadnymi zasobami, ale niech Pani pomyśli przez chwilę o najbardziej innowacyjnych firmach i rozwiązaniach ostatnich lat. Yahoo, Google, cofając się jeszcze bardziej w czasie Sun Microsystems, Cisco, Skype. To wszystko młodzi ludzi wymyślający nowe sposoby wykorzystania infrastruktury sieciowej. To nie było tak, że istniała jakaś agencja badawcza, która dyktowała, kto powinien czym się zająć. Bardziej chodziło o to, że ludzie mieli szansę wypróbowania pewnych nowych pomysłów, spróbowania swoich sił. Młodzi ludzie, którzy mają telefony, laptopy, komputery stacjonarne, eksperymentują na wiele sposobów z tym, co mogą zrobić w Internecie. Robią to dlatego, że nie muszą od nikogo uzyskiwać zezwolenia na to, by spróbować czegoś nowego. Taka wizja stoi w gruncie rzeczy za koncepcją Netralności Internetu. Chodzi o to, by sieć była cały czas na tyle otwarta, by każdy mógł spróbować swoich sił wymyślając nowe rozwiązania.

Ostatnie pytanie. Istnieje w Polsce silne przekonanie, że uniwersytety, które w tej chwili prawie w ogóle nie współpracują ze światem biznesu, powinny w jakiś sposób zacieśnić swoją współpracę z korporacjami, by generować pomysły i rozwiązania, które byłyby użyteczne dla świata biznesu. Z drugiej strony słychać dziś narzekania, że amerykańskie szkoły wyższe, które znane są z bliskich związków z przedsiębiorstwami komercyjnymi zostały przez nie w jakiś sposób skorumpowane. Że generują rozwiązania, które są użyteczne dla wybranych firm, które ostatecznie czerpią z nich zyski, ale nie są zyskowne dla całej społeczności, która powinna czerpać korzyści powstające dzięki pieniądzom podatników. Jaka jest Pana opinia na ten temat? Jak powinien wyglądać idealny model współpracy świata naukowego ze światem biznesu?

Po pierwsze, łatwo jest zostać zwiedzionym przez ciemną stronę biznesu. Ludzie pracujący na uniwersytetach próbują patentować wszystkie pomysły, by mogli odwrócić się na pięcie i stworzyć nowe przedsiębiorstwa, które zarobią na tych patentach pieniądze. Ja jestem wielkim fanem tak dużej otwartości dla każdego, jak to tylko możliwe. To jest przyczyna, dla której projektując sieć Internet otworzyliśmy ją całkowicie i nie próbowaliśmy niczego patentować. Można rzeczywiście uwikłać się z złą relację z firmą, która chce opatentować całą własność intelektualną. Z drugiej strony myślę, że w Polsce bardzo istotne jest stworzenie warunków do łatwego zakładania nowych przedsiębiorstw. To oznacza, że musi być dostępny kapitał typu venture capital, to znaczy że procedury administracyjne muszą być możliwie nieskomplikowane. Jeśli świat naukowy ma stymulować rozwój nowych przedsięwzięć, to trzeba wspierać przedsiębiorców. Technologia nie ulega transferowi, transferowi ulegają tylko ludzie z pomysłami w głowach. Naprawdę więc chcemy ułatwić ludziom powoływanie do życia nowych firm wspartych jakimś kapitałem, stąd bierze się zamożność. To niekoniecznie musi być związane z patentowaniem wszystkiego, bardziej chodzi o możliwość stworzenia nowych firm wokół nowych pomysłów. Jeśli w Polsce trudno jest stworzyć nową firmę lub jeśli trudno jest przebrnąć przez wszystkie kłopoty administracyjne lub jeśli trudno jest znaleźć kapitał, to niezależnie od tego, jak ktoś jest mądry, może nigdy nie udać mu się stworzenie firmy wokół nowego pomysłu. I tego właśnie bym tu szukał. Nie o to chodzi, ile pieniędzy jest dostępnych, ale o to, czy dostępne jest cokolwiek i czy da się łatwo powołać do życia nową firmę. Jeśli tak, to mamy potężny przepis na innowacje i czerpanie z nich zysków. Jeśli wszystko co mogę zrobić, to zaprosić istniejące już firmy do stworzenia większej liczy miejsc pracy, to niekoniecznie kreuję w ten sposób bogactwo kraju. To nic dobrego. Musi istnieć możliwość wspierania lokalnego biznesu, co stale zwiększa poziom PKB.

Czy sądzi Pan jednak, że jest właściwe, że pewne koncepcje rozwijane są na uniwersytetach, a następnie grupa ludzi, która przyczyniła się do ich powstania po prostu zabiera je ze sobą i zakłada firmę, która już dalej pracuje nad ich rozwojem?

Cóż, to zależy od tego, co dzieje się dalej. Czasem taka firma odnosi sukces, wchodzi na giełdę, czasem nie są w stanie pójść dalej, odkrywając, że potrzebują więcej pieniędzy, by móc w pełni wprowadzić swoje pomysły w życie. Czasem stają się celem przejęcia dla firm, które zainteresowane są ich działalnością i chcą naprawdę zrealizować ich pomysły w praktyce. Jest mnóstwo ścieżek, które są otwarte. Istotne jest to, by istniała jakaś możliwość wyboru. Wydaje mi się zupełnie rozsądne dla kogoś, kto opracował jakiś pomysł w środowisku akademickim, przeniesienie tego pomysłu na grunt biznesowy. To ogromne źródło motywacji. Chciałbym, by było to uzupełnienie innych możliwości, takich jak tworzenie zachęt do inwestowania w danym kraju przez przedsiębiorstwa zagraniczne. Google już to zrobił, mamy na przykład zespół, który pracuje w Krakowie. Przyciągnął nas właśnie fakt, że macie tu bystrych ludzi. To wszystko są pewne przepisy na sukces, ale najbardziej podobałaby mi się łatwość założenia firmy i koncentracja na pewnych modelach biznesowych i usługach.

Dziękuję za poświęcony mi czas.

Cała przyjemnosc po mojej stronie.