Kto mnie okrada?

Jak zwykle wiosną, zaczynam być bardziej świadoma zagadnień podatkowych, bowiem nadchodzi 30 kwietnia - czyli dzień, kiedy pod groźbą czołgania należy wysłać pit i dopłacić do tego, że się chciało pracować. Myślę, że to bardzo dobrze wybrana data. Po nim mamy 3 dni wolne, żeby dojść do siebie, zanim nadejdzie kolejny dzień pracy i znowu będziemy zarabiać to, co oddamy następnej wiosny. Logicznie myślący człowiek mógłby się zniechęcić i do roboty po prostu nie pójść. A po trzech dniach świętowania jakoś łatwiej o tym nie myśleć.

W tym roku tradycyjnie muszę dopłacić, bo nie uważałam i bez opamiętania chodziłam do pracy. Podatków mam wprawdzie mniej, niż w zeszłym roku - dokładnie o ulgę na dzieci, którą uważam za dziwną, ale zamierzam z niej skorzystać. Wprawdzie z moich podatków powinny być finansowane szkoły, do których chodzą, ale przecież chodzą do prywatnej, bo w państwowej nauczyciele nie reagowali na przemoc. Czyli płacę dwa razy, bo co mam zrobić? Nie chcę, żeby moje dzieci było bite bezkarnie. Wskutek czytania pitów nabyłam też niewygodnego stanu świadomości, ile odpaliłam zusowi i postanowiłam skorzystać z uspołecznionej służby zdrowia, żeby choć trochę z tej kwoty wycofać. Zapisawszy się na wizytę miesiąc wcześniej, po godzinie czekania pod drzwiami, zostałam przez ekipę popijającą w herbatę w składzie lekarz i dwie pielęgniarki odesłana w godzinną kolejkę po kartę. Uznałam, że dość czasu straciłam. Poszłam do prywatnego, zapłaciłam 130 złotych bez pokwitowania i wróciłam do pracy.

W miarę jak odmawiam sobie przyjemności w życiu, żeby mi zostało na podatki, które za parę dni będę musiała zapłacić, zastanawiam się, kto jeszcze oprócz mnie będzie je płacił. I nie wiem. No bo jak okiem sięgnąć, kasa chodzi bokiem. Adwokat: kasa do ręki i to z góry. Gabinet dentystyczny - kasa do łapy, nigdy nie dostałam żadnego pokwitowania, kasa fiskalna nie istnieje, kartą nie można zapłacić. Sklep spożywczy - pani zapisuje w zeszycie, ile bierze, żeby się rozliczyć z pracodawcą, ale na kasę nie nabija. Mój ulubiony sklep warzywniczy na chodniku, którego początki opisywałam dwa lata temu, od zarania brał kasę do ręki. Wyrósł na taką potęgę, że wreszcie wynajął lokal po solarium i kupił sobie kasę fiskalną. Na razie dzielnie nabija utarg, ale czy cały, to nie wiem. Ceny ma za to takie... chciałam napisać "jak w Mediolanie", ale się powstrzymałam. W Mediolanie jest zdecydowanie taniej. Więc może i na podatki zarobi?

To się oczywiście zdarza wszędzie. Ostatnio w greckiej restauracji w Niemczech, gdzie zostałam potraktowana przez greckiego kelnera jak swój, bo mówię po grecku. Po kolacji kelner przyszedł do naszego stolika z cudzym paragonem i powiedział: "słuchaj, zobacz, co się tutaj nie zgadza". Pokazałam palcem pozycje, których w naszym jadłospisie nie było. Kelner w pamięci odjął stosowną kwotę, zaokrąglił do góry, wziął pieniądze i poszedł. A moje dziecko, urodzone w Atenach, powiedziało: "mama, przepraszam, czy to jest jakaś standardowa procedura?". No w sumie, u nas jeszcze nie, ale pewnie będzie.