Amazon Kindle, czyli książka 2.0

Wydawałoby się, że iPhone i iPod określają dziś standardy ergonomii, zwłaszcza wśród early adopters, czyli osób, które wcześnie decydują się na zakup i użytkowanie pierwszych wersji technologicznych nowości, a niewątpliwie spośród nich rekrutują się ci, którzy mogliby zdecydować się na zakup dedykowanych czytników przeznaczonych do lektury e-książek. Należałoby więc zapomnieć o fizycznej klawiaturze, czy o wielości przycisków. Prostota, elegancja, rozwiązania ergonomiczne na granicy genialności - rynek nie zaakceptuje niczego poniżej tego i przebąkiwania Jeffa Bezosa, że Kindle to rewolucja na miarę iPoda, są mocno na wyrost. Gdzie zatem należy szukać owego genialnego produktu, który pozwoliłby e-książkom wejść do głównego nurtu? Czy specjalizowane czytniki w ogóle są potrzebne? Dlaczego elektroniczne książki od tylu lat rozwijają się na marginesie cyfrowej rewolucji?

E-książka bardzo niszowa

Być może e-czytniki mogłyby stać się rozwiązaniem na rynku edukacyjnym, na którym podręczniki wykorzystywane są tylko przez określony, kilkumiesięczny okres czasu. Można wyobrazić sobie załadowane na Kindle szkolne słowniki, leksykony i encyklopedie dobrane przez nauczycieli dla każdego rocznika, uzupełniane online materiały na przeczytania na następną lekcję.

Według danych Stowarzyszenia Wydawców Amerykańskich, całkowita wartość sprzedaży książek na rynku amerykańskim w 2006 r. ukształtowała się na poziomie 24 mld USD. Wartość sprzedaży e-booków wzrosła w ciągu roku o 24% do 54 mln USD. Widać więc, że sprzedaż e-booków stanowi zaledwie 0,2% sprzedaży tradycyjnej. O ile nic się nie wydarzy, książka elektroniczna nie ma szans na wejście do głównego nurtu w ciągu kilku lat. Co mogłoby się wydarzyć?

W 1999 r. Neil Gershenfeld, naukowiec pracujący w MIT, napisał książkę "When Things Start to Think" ("Kiedy rzeczy zaczynają myśleć"), w której zajął się analizą przyszłości e-booków. Napisał m.in., że książki papierowe posiadają następujące cechy: uruchamiają się natychmiast, pokazują obraz w doskonałym kontraście i bardzo wysokiej rozdzielczości, mogą być oglądane i czytane pod dowolnym kątem, zarówno w pełnym słońcu, jak i w półmroku, umożliwiają szybki dostęp do dowolnej strony i łatwość zamieszczania uwag na marginesach, a do tego nie wymagają zasilania ani usług serwisowych. Takie mniej więcej wymagania należałoby postawić technologii, która miałaby zastąpić papierową książkę.

Dziś sytuacja wygląda tak: po jednej stronie mamy papierową książkę, którą można kupić - nową lub używaną - za cenę już kilkudziesięciu centów, przeczytać, pożyczyć, być może odsprzedać, aby za odzyskane pieniądze kupić kolejną książkę, zrzucić na podłogę, wepchnąć do kieszeni spodni, zostawić bez wyrzutów sumienia w pociągu i którą można wreszcie zapisać wnuczkowi w spadku lub przekazać do lokalnej wypożyczalni nie będąc zmuszonym do przekazania jednocześnie odpowiedniego urządzenia umożliwiającego jej odczyt; a po drugiej mamy urządzenie, które kosztuje 399 USD, wymaga wymiany co kilka lat, jest delikatne jak każde urządzenie elektroniczne i nie jest bardziej poręczne od zwykłej książki, do tego umożliwia czytanie wyłącznie w określonym formacie, których do tego nie można pożyczyć ani odsprzedać, a za którym stoi przemysł podejrzewający każdego czytelnika o próbę nielegalnego skopiowania każdego legalnie nabytego egzemplarza.