Jak polscy politycy "naprawiają" Internet

Niczyje ustawy

Przede wszystkim nie wiadomo, czy istotą problemu jest hazard, lobbing, czy korupcja? Wciągnięcie w tę grę ustawową Internetu pokazuje przy okazji w sposób boleśnie przejrzysty, jak trudno rządzącym zrozumieć, że demokracja w epoce technologii informacyjnych to nie tylko codziennie konferencje prasowe, autopromocja polityków na blogach i obietnica, że na stronie KPRM zaczną się wreszcie pokazywać robocze projekty ustaw, nad którymi pracuje rząd.

Wciągnięcie w tę grę ustawową Internetu pokazuje w sposób boleśnie przejrzysty, jak trudno rządzącym zrozumieć, że demokracja w epoce technologii informacyjnych to nie tylko codziennie konferencje prasowe, autopromocja polityków na blogach i obietnica, że na stronie KPRM zaczną się wreszcie pokazywać robocze projekty ustaw, nad którymi pracuje rząd.

Projekt ustawy o hazardzie, sprawy podobno najpilniejszej obecnie dla Polaków, można przy pewnej wprawie znaleźć na stronie BIP, ale ewentualne opinie i komentarze można pisać na Berdyczów, ewentualnie na ogólną skrzynkę podawczą. Nie ma tam śladu informacji, linka, ani innej zachęty, która pozwoliłaby ekspertom lub grupom interesów wyrazić opinię. W projektach przygotowywanych zwykłą ścieżką legislacyjną zwykle pojawia się okazja, aby dociekliwi zainteresowani mogli przyjrzeć się projektom rządowym, o ile oczywiście zrzeszyli się w którejś izb gospodarczych lub innej organizacji i są czujni, bo zdarza się, że na przygotowanie stanowiska organizacje przykrywające grupy interesów dostają kilka dni.

Ten stan rzeczy teoretycznie łatwo naprawić poprawiając przepisy o publicznym konsultowaniu projektów, ale rzeczywiste bariery mają głębsze podłoże. Możliwość stanowienia prawa jest łupem większości parlamentarnej. Tego oczywiście nie da się w demokracji odebrać, ale rządzący nie zauważają, że Internet powoduje, że wszystko lepiej widać, nawet, jeżeli na stronach ostrożnych urzędów brakuje linków. Najgorzej jeżeli pojawią się projekty, których uzasadnienia projektów pisane są ad hoc, bez studiów i analiz, które muszą wspomagać proces decyzyjny, a eksperci wpasowują w kilkusekundową stylistykę gości migawek telewizyjnych, potwierdzając tylko obiegowe, niekoniecznie rzetelnie sprawdzone opinie.

Zbyt kosztowna nauka

Zgłaszane przy okazji propozycje odcięcia posłów i ministrów do lobbystów i niezlustrowanych ekspertów legitymizuje absurdalny obraz, w którym politycy i obsługujący ich biurokraci są omnipotentni, namaszczeni na stanowiska, więc nie muszą już się niczego nowego uczyć, a na pewno nie poza oficjalnym posiedzeniem komisji. Biurokracji unijnej czasem trudno bronić, ale obserwując styl rozwiązywania problemu hazardu przez nasz rząd, wystarczy pogrzebać w Internecie, by się dowiedzieć, że kiedy Komisja Europejska przymierzając się do dyskusji na temat rynku gier losowych w 2006 roku zamówiła jak zwykle kilka obszernych materiałów studialnych, które miały zidentyfikować uwarunkowania prawne w poszczególnych państwach członkowskich, sklasyfikować różnego rodzaju gry, sprawy konsumeckie i grupy interesów na rynku. Ciekawostką z punktu widzenia polityki unijnej, wykonawcą jednego z nich był reprezentant nienależącej do UE Szwajcarii, mający status jednostki federalnej Szwajcarski Instytut Prawa Porównawczego.

Obecnie przedmiotem prac legislacyjnych w rządzie jest równolegle wiele projektów, obejmujących uregulowanie technologii informacyjnych i będzie ich zapewne coraz więcej. Poza wciąż nowelizowanym Prawem telekomunikacyjnym, które musi nadążyć za tendencjami rynkowymi, można wspomnieć projekty ustaw o dostępie do informacji publicznej i ponownego wykorzystanie informacji z sektora publicznego, o świadczeniu usług drogą elektroniczną, o podpisie elektronicznym, a także Prawo prasowe, którego autorzy chcieliby zarządzić rejestrowanie stron internetowych w KRS. Jeżeli coś wymaga zmian dobrze by było leczyć chorobę, nie objawy.