E-prawo do niewiedzy?

Po cudze treści sięgają za to nadal strony komercyjne, chętnie zresztą na tym zarabiając. "Swego czasu dowiedzieliśmy się np. o skopiowaniu i rozprowadzanie (oczywiście odpłatnie) naszej listy 500 największych społek. Podobnie było też w sprawie PIT-u. Ministerstwo zmieniło kody zawodów i tak się zlożyło, że tylko my mielismy nowe i pelne kody. Pewna duża spółka sprzedawała je potem, opatrując dodatkowo "copyrightem". Udało nam się udowodnić jej nieuczciwość tylko przez przypadek - po prostu mieliśmy charakterystyczny błąd w treści, który bezkrytycznie powielila w swoich materialach owa firma" - opowiada Marek Kopyt.

Świadomość bezkarności, lub ignorancja powoduje niekiedy dość absurdalne zachowanie witryn kradnących cudzą treść. Jak opowiada Dorota Gajos z działu prawnego internetowego wydania Rzeczpospolitej, pewna firma ubezpieczająca nieruchomości zamieszczała na swojej stronie wszystkie teksty "ubezpieczeniowe", jakie dostępne były w internetowym archiwum Rzepy. Po dłuższej wymianie korespondencji, z witryny zniknęły w końcu artykuły Rz. Pojawiło się natomiast oświadczenie obrażonych właścicieli serwisu, w którym "z przykrością" informowali swoich gości, że dostępne u nich dotychczas artykuły zostały usunięte na żądanie redakcji Rzeczypospolitej.

Kontratak plagiatorów

To zresztą nie wyjątek. Oskarżane o przywłaszczenie cudzej zawartości strony przechodzą nawet do kontrataku. "Właściciel pewnego serwisu prawniczego bardzo oburzył się na naszą prośbę o zdjęcie ze strony artykułów z Rzeczpospolitej. Oskarżał nas nawet o łamanie prawa prasowgo. Sytuację wyjaśniło dopiero przesłanie mu szczegółowej opinii naszych radców prawnych" - opowiada Dorota Gajos.

Generalnie, duzi wydawcy niechętnie przyznają się do strat spowodowanych piratowaniem zawartości, zasłaniają małą szkodliwością działań i trudnością wyceny strat. "Małym witrynom de facto dajemy carte blanche - robią nam swoisty PR, w zamian np. za baner. Wynika to z kilku powodów. Po pierwsze nie mamy możliwości monitorowania wszystkich witryn w Sieci. Po drugie - nie opłaca nam się to - zasądzone kwoty nie przeraczałyby nawet 2 tys. zł, a sprawa sądowa trwa długo. Gra staje się warta świeczki, gdy można zasądzić np. 100 tys. zł. - a nie wiem, czy jakiś polski sąd da się przekonać do tego, że tyle wyniosły straty" - mówi Bogdan Wisniewski.

Dlatego firmy boją się iść do sądu - sprawa o kradzież praw autorskich w Internecie to byłby precedens. Niewiadomo, jaką decyzję wydałby sąd. "Na razie trudno jest wykazać przed sądem podstawowe rzeczy: wysokość straty, przynależność do twórcy... Potencjalne korzyści z pomyślnego orzeczenia są zbyt małe w stosunku do zła, jakie sprawie ochrony praw autorskich wyrządziłby wyrok niekorzystny dla powoda. Dlatego nie słyszałam, żeby ktokolwiek dochodził w tej kwestii swoich racji w sądzie" - mówi Dorota Gajos. Zdaniem dziennikarki Rzeczypospolitej, sytuacja ulegnie zmianie, kiedy w grę wejdą naprawdę duże pieniądze. "Niewykluczone, że sami wywołamy wówczas taki precedens" - powiedziała Dorota Gajos.

Tak naprawdę jednak, tymi stwierdzeniami wydawcy dają wyraz swojej bezsilności. Niestety (czy może na szczęście), trudno zgodzić się ze stwierdzeniem, że wartość publikacji zamieszczonych w Sieci jest niewycenialna.

"W sądzie trudna do udowodnienia jest kwestia własności utworu. Sama wycena nie jest już tak trudna, szczególnie gdy działa się w oparciu o przepisy prawa autorskiego. W przypadku dowiedzenia bezprawnego wykorzystania utworu, prawo przewiduje konieczność wypłacenia dwukrotnosci zapłaty jaką otrzymał autor dokumentu, w przypadku, gdy sprawca działał nieświadomie. Gdy zawłaszczenie miało charakter świadomy w grę wchodzi trzykrotność danej kwoty" - mówi Marcin Maruta, wspólnik z kancelarii Kuczek i Maruta.