Jak jeździć bez punktów

Zdałam egzamin na prawo jazdy. Było to moje drugie podejście. Pierwszy raz zdawałam jakieś 28 lat temu i też zdałam. Tę przygodę zafundowała mi IV RP dzięki nowym fotoradarom stawianym w nieoczekiwanych miejscach. Poległam pewnego majowego poranka na radarze przy dworcu Gdańskim, kiedy nieodpowiedzialnie i z zagrożeniem życia uczestników ruchu drogowego pakowałam 81 km/h w miejscu, gdzie na dwudziestu metrach było ograniczenie do 50.

W upadku IV RP uczestniczyłam z przyjemnością, stawiając się w lokalu wyborczym w myśl hasła wyborczego "Idź, bo po ciebie przyjdą", które uważam za najwyższej klasy spontaniczny przebłysk geniuszu społeczeństwa, ale miałam też jeden partykularny interes do załatwienia. Chodziło o nadzieję, że PO i jego przywódca, który tak często na wiecach wyborczych mówił o bezsensie nadmiernej kontroli i dręczeniu ludzi fotoradarami, po dojściu do władzy ogłosi powszechną radarową amnestię. Niestety, po raz kolejny politycy nie spełnili wyborczych obietnic, a ja musiałam oddać moje prawo jazdy sympatycznemu policjantowi. Zapytałam, co będzie dalej, a pan policjant powiedział, że nie wie. Dlatego postanowiłam opisać tę historię, bo jeśli policjant nie wie, to widocznie mało kto wie.

Po kilku miesiącach ożywionej korespondencji pomiędzy urzędami i mną, oczywiście za pośrednictwem ginących przesyłek za potwierdzeniem odbioru, dostałam skierowanie, na którym było napisane, że mam w wyznaczonym terminie zdać egzamin, bo inaczej stracę uprawnienia. Gdy zapytałam panią w okienku, czy to oznacza, że teraz mam uprawnienia i mogę jeździć, pani powiedziała, że nie wie. Widocznie to taki standard w sprawie zatrzymania prawa jazdy za punkty. W ten sposób rozpoczęłam epopeję pod tytułem "Prawo jazdy". I muszę przyznać, że z tygodnia na tydzień było coraz śmieszniej. Zanurzyłam się w rzeczywistości pod tytułem "Wojewódzki Ośrodek Ruchu Drogowego" na ulicy Odlewniczej, zwanej złośliwie Oblewniczą.

Jak ktoś nie ma co robić, powinien zafundować sobie egzamin na prawo jazdy. Oblewnicza znajduje się na końcu świata, no chyba że ktoś mieszka na Żeraniu, to wtedy ma blisko. Zapisywanie się na egzamin państwowy, to świetna sprawa. Wszystkie urzędy, włącznie z pocztowymi, wysiadają. Jak już człowiek dojedzie w te krzaki (a przecież nie ma prawa jazdy, więc powinien, mówię powinien, dojechać tam autobusem), to ma przed sobą 150 oczekujących osób, a terminy w lutym były na kwiecień. Ciekawe jest też, że w czasach powszechnej komunikacji elektronicznej można to zrobić wyłącznie osobiście.

Zapisać się można i tak tylko na kawałek, czyli na egzamin teoretyczny, bo założenie widocznie jest takie, że obywatel nie powinien zdać za pierwszym podejściem. Jeśli będzie złośliwy i zda, to musi znowu odstać w towarzystwie 150 osób i odczekać kolejne dwa miesiące. Rozumiem, że to sprytny sposób walki z korkami w mieście i jako kierowca pochwalam.

Żeby zdać test, trzeba umysłowo opanować, że prawidłowa odpowiedź na pytanie, kiedy należy używać świateł mijania brzmi: "przez cały rok i w tunelu" (można sprawdzić: zestaw 10, pytanie nr 11). Nauczenie się tego typu rewelacji zajmuje jeden wieczór, pod warunkiem, że człowiek wie, na której stronie internetowej znajduje się bezpłatny moduł z testami online.

Potem należy zająć się egzaminem praktycznym. Jako człowiek-kobieta-kierowca, który zdobył praktyczną umiejętność jeżdżenia w Atenach, mam świadomość, że moje obyczaje drogowe nieco odbiegają od tego, czego mógłby sobie życzyć polski kodeks drogowy. Postanowiłam się zatem dowiedzieć, czego nie wiem, tym bardziej, że w czasie trwania całej akcji warszawskie ośrodki wymieniły samochody egzaminacyjne z opli na toyoty, które widuję tylko z daleka, więc trzeba było przynajmniej spróbować się tym przejechać.

Poszło mi sprawnie: sympatyczny i doświadczony instruktor przejechał ze mną trasę wokół ośrodka, pokazując, gdzie oblewają, dowiedziałam się wielu rzeczy, o których nigdy wcześniej nie słyszałam, a najbardziej ucieszyłam się, że wiem, gdzie znajduje się zbiornik płynu chłodniczego. Przez niemal 30 lat kariery kierowcy nie zdarzyło mi się, żebym tej wiedzy potrzebowała, więc pewnie dlatego jest to jedno z podstawowych pytań na egzaminie praktycznym. Poza tym instruktor zdradził mi tajemnicę manewrów na placu. Po pierwszej próbie przejechania po łuku tyłem (a to akurat naprawdę potrafię), powiedział:

- Gabrysiu, nie kombinuj. To się robi tak: Liczysz tyczki. Jak trzecią widzisz w oknie, to wykonujesz pełny obrót kierownicą i jedziesz. A jak tę tylną tyczkę zobaczysz w tym miejscu przez tylną szybę, to prostujesz koła i jedziesz dalej.

Egzamin zdałam. Powoziłam sympatycznego pana egzaminatora po małych uliczkach. Nigdy w życiu nie jeździłam tak powoli, aż się pan zaciekawił i poprosił, żebym jechała szybciej, na co odpowiedziałam:

- Proszę pana, ja właśnie robię co mogę, żeby jechać powoli. Ale jak pan sobie życzy, to proszę bardzo.

Od tej pory śmigaliśmy po mieście ślicznym nowym yarisem, a po powrocie do ośrodka pan egzaminator powiedział:

- No świetnie pani jeździ. To niech już pani powie, czym pani jeździ na co dzień. - a ja w odpowiedzi pokazałam palcem moje czarne BMW zaparkowane pod płotem ośrodka. Bo w międzyczasie dowiedziałam się, że wprawdzie nie można jeździć bez prawa jazdy, ale gdybym wpadła na policjanta, to dostałabym mandat i tyle. To nawet lepiej, niż z prawem jazdy, bo nie ma punktów.