Wino dla znudzonych

Rynek podobnie jak kultura, rozwija się również przez dyfuzję. Dyfuzja kulturowa dla odmiany od dyfuzji znanej

w chemii nie polega na ulatnianiu się, ale wręcz przeciwnie - na pojawianiu się. Jest to przejmowanie wzorów

z innych kultur. Tak pamiętam w każdym razie z zajęć antropologii kulturowej. Darzę to zjawisko sympatią, bo dzięki niemu nie musimy wszystkiego odkrywać sami.

Zostało nam w ten sposób oszczędzone ponowne wynajdowanie marketingu i promocji oraz całego mnóstwa innych przyjemnych rzeczy. W pewnym momencie zaczynamy ich używać, bo rynek decyduje, że jako społeczeństwo staliśmy się dostatecznie dojrzali, by dać na sobie zarobić. Choć głównym hobby Polaków nadal pozostaje opisany jeszcze

w latach 60-tych przez kabaret Dudek sport: "żeby starczyło do pierwszego", to powoli powstaje przestrzeń dla nowych kółek zainteresowań. Lepiej wiedzieć, w co bawią się ci, którym starcza do pierwszego, bo i nam może się to kiedyś przytrafić.

Na przykład kupowanie wina. Zjawisko to rozwija się z dala od polskiego rynku, i objawia się rosnącymi przychodami domów aukcyjnych z aukcji win. 20 grudnia ubiegłego roku International Wine Department domu aukcyjnego Chistie's w informacji prasowej podał, że w 2006 r. ich obrót wyniósł 47.619.732 euro. Nawet dzielona przez dwa, bo przecież ktoś sprzedał i ktoś kupił, kwota ta robi niesamowite wrażenie i naprowadza na ślad rzeczywistości, która jest nam bliżej nieznana.

W Polsce zainteresowanie winem nadal w przeważającej mierze sprowadza się do sztuki przetrwania w walce

z zasobami rynku - czyli co kupić i wypić, żeby się nie otruć. Stąd, jak sądzę, sukces win z Nowego Swiata. Wina z Chile, Austrialii czy Kalifornii są śmiertelnie nudne, ale bezpieczne. W przypadku Starego Swiata już jakiś czas temu odkryłam, że przeżyć można, jeśli omija się wszystko, co ma na opakowaniu jakikolwiek fragment tekstu po polsku. Odkrycie to sprawdza się również przy innych produktach spożywczych. W tym samym czasie w Europie i Ameryce Północnej rozwija się hobby, które polega na tym, aby kupić wino, które dzisiaj kosztuje 100 euro, funtów lub dolarów, a za 10 lat warte będzie 28 tysięcy czegokolwiek.

Prawdziwe emocje skupiają się na winach europejskich, a tak naprawdę na winach z dwóch francuskich regionów - Burgundii i Bordeaux. Inni Europejczycy produkujący wino starają się wejść do ekstraklasy, ale trzeba na to lat. Na przykład dwadzieścia lat temu wina sycylijskie były okropne, a teraz są całkiem w porządku. A greckie kompletnie nie nadawały się do picia i takie zostały.

Nie jest to zabawa nowa - zasobne piwnice były modne już dawno. Ale teraz wokół wina wyrosła zupełnie nowa rzeczywistość - wino kupuje się, aby inwestować. I nie trzeba w tym celu mieć piwnicy. Nie przypuszczam, żeby ktoś traktował to jako podstawowe źródło dochodu, ale kiedy ma już z czego żyć (czyli mówiąc po naszemu "starcza mu do pierwszego"), może się rozerwać, inwestując w wino.

Robi się to coraz łatwiej, pod warunkiem, że mieszka się na przykład w Londynie. Najprościej jest skontaktować się z renomowaną firmą winiarską, określić kwotę, którą chcemy zainwestować i przestać się tym na jakiś czas zajmować. Firma w naszym imieniu kupuje wino w kartonach, najlepiej, dla pewności pochodzenia wina, bezpośrednio z winnicy, czyli z zamku (po francusku chateau). W rzeczywistości ex-chateau oznacza, że najpewniej winiarze kupili już to wino i znajduje się ono w magazynie. W praktyce wino więc nie opuszcza magazynu, ponieważ już jako nasze zajmuje miejsce na innej półce i od tej chwili to my płacimy za przechowywanie według ustalonych stawek

w zależności od ilości kartonów. Kiedy przychodzi dobry moment, po uzgodnieniu z nami firma wystawia nasze wino na aukcję i sprzedaje lub, zgodnie z daną nam na początku transakcji gwarancją, kupuje je od nas po cenie z aukcji. W międzyczasie oczywiście firma z pewnością kupiła dla nas (czyli przestawiła na naszą półkę w magazynie) inne wino, więc nasza wirtualna piwnica nie pozostaje pusta. Nasze wino kupione za 100 lub 150 funtów w zależności od szczęścia, winnicy i rocznika być może osiągnie po jakimś czasie cenę kilku do kilkunastu tysięcy funtów.

Jest oczywiście, jak to zwykle bywa, kilka warunków, aby się w to bawić. Ale nie ma ich wiele. Przede wszystkim trzeba mieć trochę nikomu niepotrzebnych pieniędzy, bo tylko takimi pieniędzmi można w przyjemny sposób zarabiać inne pieniądze - ale nie aż takich dużych, jakby się mogło zdawać. Londyńskie firmy zajmujące się winem proponują nawet pakiety, które mają przyciągnąć nowych ludzi do tej zabawy - np. na wejście dostaje się promocyjne 300 funtów, pod warunkiem, że zobowiązujemy się do regularnego inwestowania co miesiąc kwoty nie mniejszej niż 100 funtów.

Innym warunkiem jest umiejętność rozróżnienia pomiędzy winem do picia i winem do zarabiania. Bo jedno i drugie można kupić w tej samej firmie. Oglądając ceny w domach handlujących winem w Londynie nabrałam przekonania, że pije się tam mniej więcej za tyle samo, co w Warszawie, a nawet taniej, biorąc pod uwagę, że cena 10 funtów czyli pięćdziesiąt parę złotych za butelkę wina z Burgundii czy Bordeaux, w Warszawie nie daje nam żadnej gwarancji przeżycia, podczas gdy w Londynie jest to już butelka wyselekcjonowana i podpisana reputacją firmy, która ją sprzedaje.

Kolejnym wymogiem jest czas. Im kto wcześniej zaczął, tym ma lepiej. Nie jesteśmy szczególnie uprzywilejowani

w tej konkurencji, bo najwyższe ceny osiągają w tej chwili wina z rocznika 1982. Petrus - 30.000 funtów, Latour 12.000, a Mouton Rotschild 7.800. No cóż, my w 1982 roku zajmowaliśmy się kolekcjonowaniem kartek na wódkę, a co młodsi na wyrób czekoladopodobny. Ale podobno, jak piszą eksperci, rocznik 2005 był wyjątkowy, szczególnie dla win z Burgundii. Jeszcze można zdążyć coś kupić.

Co mnie w tym bawi najbardziej, to fakt, że kolekcjonowanie wina nie wymaga kontaktu z samym winem. Możemy mieć doskonale zaopatrzoną piwnicę bez konieczności posiadania piwnicy i pełno wina, którego nigdy nie zobaczymy. Ciekawe, ile potrwa, zanim samo wino stanie się zupełnie niepotrzebne i zostanie zamienione na elektroniczne certyfikaty, które będą przedmiotem obrotu. Przecież i tak nikt tego nie pije.